– Rodzice Lucy...
– Są w Kostaryce. Wiem, bo odwiedziłam ich w styczniu. Ale ty jesteś ojcem Colina, jedynym żywym wspomnieniem po nim... a poza Lucy i wnukami nie masz żadnej innej rodziny. – I tak mieszkają w Vermoncie – rzekł Jack z niezamierzoną goryczą w głosie. – Przez ostatnie lata nie widywaliśmy się zbyt często. – Ach– mruknęła Sidney. – Co ,,ach’’? – zdziwił się Jack. – Jesteś zły na Lucy, że się wyprowadziła z Waszyngtonu. Jack, ona nie jest odpowiedzialna za twoje szczęście. Musiała ułożyć sobie życie bez Colina, podobnie jak ty. Ale z tobą to co innego. Colin był twoim synem, a nie mężem. – Sidney, ja straciłem wszystkich. Eleanor, Colina, wnuki. – Twoje wnuki są w Vermoncie, a nie na końcu świata – zauważyła, potrząsając głową. Uważała, że Jack zachowuje się dziecinnie, ale nie chciała go urazić. Był dobrym człowiekiem. – Posłuchaj, ich wyjazd nie oznaczał, że odrzucili ciebie, tak samo jak przeprowadzka rodziców Lucy do Kostaryki nie oznaczała, że wyrzekli się córki. – Wiem o tym, ale emocje robią swoje. –Westchnął. Widać było, jak bardzo jest udręczony. – A one mi mówią, że zostałem odrzucony. – To musi być okropne uczucie. – Bogu dzięki, że mi ciebie zesłał – uśmiechnął się z ulgą. – Wiesz, że Lucy cię lubi. – Lubi mnie jako znajomą. Nie wiem, czy polubi mnie w roli twojej partnerki. I nie chodzi mi tylko o to, jak ewentualnie mogłaby zareagować na mój przyjazd do Vermontu. Mówię również o tobie, senatorze Swift. – Nie rozumiem – zmarszczył brwi. – Oczywiście, że nie rozumiesz, bo nie miałeś ,,przyjaciółki’’ od czterdziestu lat. – Aj! – Skrzywił się komicznie. Sidney pochyliła się w fotelu i przesunęła końcami palców po jego twarzy. – Dobrze się zastanów, Jack, zanim zaprosisz mnie do Vermontu na spotkanie z rodziną. Dobrze mi z tobą, odpowiada mi to, jak jest teraz. Nie chcę zmieniać zasad. – A dlaczego miałyby się zmienić? – Po prostu zastanów się, dobrze? – Dobrze – westchnął. Sidney roześmiała się. – Czasami myślisz bardzo powoli. Ale nic nie szkodzi. I tak zamierzam wyrwać się z miasta na kilka dni, nieważne, czy do Vermontu, czy na plażę. Lubię Waszyngton, ale w lecie jest męczący. Martini, spokojny wieczór i towarzystwo Sidney sprawiły, że Jack poczuł się lepiej. Jeśli chodziło o Waszyngton, podzielał zdanie przyjaciółki. Kochał to miasto razem ze wszystkimi problemami, niebezpieczeństwami i frustracjami, których było tu ponad zwykłą miarę. Jego domem był stan Rhode Island, ale w Waszyngtonie życie