stanowiący wkład jednej ze współlokatorek do wspólnego mieszkania. Boże, co za dzień!
Zaczęło się od śmiertelnie nudnego wykładu profesora Williamsa o wojnie w Korei. Nie pamiętała już, dlaczego uznała, że „Historia współczesna: amerykańska polityka zagraniczna w XX wieku” stanowi wartościowe uzupełnienie jej planu zajęć. Na szczęście semestr już się kończy, więc profesor Williams stanie się przeszłością, i to dosłownie. Zajrzała do lodówki. Żałosne resztki pizzy w pudełku, po kiełbaskach pepperoni nie został nawet ślad. Łodygi selera naciowego więdły smętnie obok niedopitej butelki dietetycznej pepsi. Ohyda. Zamknęła lodówkę. Doszła do wniosku, że może lepiej niczego nie jeść – dzięki temu będzie się dobrze prezentowała w nowiutkiej obcisłej srebrnej sukience. Bo chciała wyglądać zabójczo. Co tam stara pizza. To jej wielki dzień. Cóż, technicznie rzecz biorąc, nie tylko jej, także Lucy, jej siostry bliźniaczki. O północy obie skończą dwadzieścia jeden lat. W końcu będą pełnoletnie! Oczywiście musi jeszcze poczekać sześć godzin, zanim zegar wybije dwunastą. Godzinę czarownic. Taki Kopciuszek w negatywie. Owszem, miała fałszywy dowód tożsamości, ale dzisiaj spali lewe prawo jazdy z Oregonu. Najlepsze, że nie będzie musiała czekać dodatkowych czternastu minut, żeby wypić pierwszego legalnego drinka. Lucy zawsze jej wypomniała, że ona przyszła na świat czterdzieści siedem minut po północy, a Laney dopiero minutę po pierwszej. Ale to już nieważne. Liczy się data, nie godzina. Szykuje się wielka impreza; przyjdą wszyscy jej przyjaciele, nawet Cody Wyatt, zabójczo przystojny kolega z zajęć z literatury angielskiej. I to bardzo dobrze. Wystarczy, że będzie musiała znosić obecność chłopaka Lucy, Kurta Jonesa. Co za frajer! Ma trzydzieści lat, nie skończył nawet szkoły średniej, rzucił dziewczynę, z którą ma dziecko, i, jeśli wierzyć siostrze, w ogóle się nim nie interesował. A teraz chodzi z Lucy, która zawsze go broni. Pewnie dostarcza jej towar. Lucy coraz częściej przypalała i Bóg jeden wie, co jeszcze zażywała. Laney bardzo się tym martwiła. Odrobina marihuany to jedno, ale inne substancje to już poważniejsza sprawa. Nie szkodzi, jeśli Kurt dzisiaj się pojawi, Laney go oleje. Co ją obchodzi, co robi? Trawka, amfetamina, kokaina, prochy – ma wszystko. Oby Lucy go rzuciła. I to jak najszybciej. Zdenerwowana, postanowiła poćwiczyć, rozciągnąć mięśnie, od tylu godzin kurczone w ławkach. Na parkiecie dostanie niezły wycisk, a teraz popracuje nad muskulaturą. Najpierw ciężarki, potem DVD z jogą i rozciąganie. A później długi gorący prysznic, mycie włosów i staranny makijaż. Jakby nie było, to prawie jej urodziny. Stop. To ich najważniejsze urodziny. Jej i Lucy. Wyjęła iPoda z plecaka i podłączyła do wieży stereo, własności Trishy. Muzyka huknęła głośno, ale w całym budynku mieszkali tylko studenci, więc nikt nie narzekał na hałasy czy imprezy, których formalnie zakazano. Idąc do pokoju, który dzieliły z Trishą, zabrała z półki wspólne ciężarki. Znalazła skrawek przestrzeni na dywaniku między swoim niepościelonym łóżkiem i toaletką koleżanki i zaczęła ćwiczyć mięśnie ramion w takt piosenki Fergie. Nie będzie miała firanek na ramionach. O nie. Choćby musiała robić po tysiąc pompek w wieku osiemdziesięciu lat. Osiemdziesiątka. Jezu. Za sześćdziesiąt lat. Za pięćdziesiąt dziewięć od dzisiaj! Powtórzenia przychodziły łatwo. Zamknęła oczy. Zmieniła się piosenka i nastrój. Zagubiła się w rytmicznym przeboju Justina Timberlake’a, potem Maroon 5... Jeszcze jedna seria. Teraz dopiero poczuła mięśnie ramion. Dawaj, dawaj, poganiała się. Muzyka dudniła jej w głowie. Dasz radę. Dyszała ciężko, spociła się. Kiedy ramiona pękały z bólu, ułożyła się na podłodze i zaczęła ćwiczyć mięśnie ud.